Kiedy przygniatają cię obowiązki, to jest tak jakby spadł na ciebie regał z książkami i leżysz sobie pod tym regałem, pod rękoma masz dziesiątki książek i jeszcze więcej pozycji „must have read”, a mimo to nie masz możliwości swobodnego oddania się lekturze. Bo ten regał cię przecież gniecie, grzbiet słownika frazeologicznego wbija ci się w plecy, i nawet „Fight club”, który również spadł i leży w kącie, nie daje ci siły na wyciągnięcie ręki i przeczytanie czegokolwiek. Trzeba najpierw wygrzebać się spod mebla, czytaj: obowiązków, żeby potem spokojnie rozłożyć się na łóżku i spokojnie poczytać. Ot tak, dla przyjemności. Nie myśląc o niczym więcej niż brązowe oczy Jona Snow’a ;-) Niestety ostatnio zdecydowanie brakuje mi tego czasu, ale gdzieś pomiędzy RobieniemMilionaRzeczy, przeczytałam kolejną książkę Kingi Choszcz.

Podróż po Afryce była niespodzianką na każdym kroku, a raczej w każdym mieście bądź kraju. Różnorodność wspomnień przywołanych w książce robi imponujące wrażenie, i jak zwykle z perspektywy większości nas –gdzieś tam w środku budzi ukłucie zazdrości. Tak jak Kinga pragniemy czasem rzucić wszystko w kąt i zająć się takim życiem, o którym marzymy, zamiast robić to co powinniśmy i to, co wypada. Miło jest czytać o tych wszystkich wspaniałych przygodach, ale te zapisane karty książki, w tym przypadku jest jak lizanie lizaka. Przez szybę.
Mimo to uważam, że…
to coś niesamowitego mieć okazję zobaczyć przejeżdżający rajd Paryż-Dakar, być na prawdziwym koncercie reggae w Mali, kupić białego wielbłąda i oglądać świat, siedząc na jego grzbiecie, albo po cichaczu płynąć rzeką, żeby przekroczyć granicę następnego kraju, bo nie udało się dostać wizy. Jednak Afryka to nie tylko zapierające dech w piersiach wschody słońca, kolorowe targi owocowo-warzywne oraz przemili ludzi, u których samotna, biała kobieta z plecakiem wywołuje potrzebę opieki i troski. To też niestety skrajna bieda większości społeczeństwa, gorące słońce i uciążliwy klimat, czekanie wiele godzin na jakikolwiek transport, konieczność radzenia sobie w wielu trudnych sytuacjach i jednoczesne cieszenie się tymi małymi, ale pozytywnymi chwilami życia.
Tak samo jak w pierwszej książki Kingi „Prowadził nas los”, książka – „Moja Afryka” została napisana w formie dziennika podróżniczego. Taka forma ma swoje wady i zalety. Jedną z zalet jest rzeczywiste i chronologiczne odtworzenie wspomnień z podróży, jedną z wad – niestety, skupienie się na opisywaniu rzeczy w sposób nieco mechaniczny, bezemocjonalny, pozbawiony tego ‘ducha przygody’. Aby nie pogubić się w topografii podróży Kingi, trzeba zaglądać do załączonej na końcu książki mapki, na której czerwoną linią wyznaczono przebytą przez nią trasę. Rzadko kiedy książkę urozmaicają głębsze przemyślenia i refleksje, w większości są to po prostu suche opisy kolejnych miejsc, zdarzeń, ludzi.
Jedynymi momentami, które wzbudzały we mnie emocje, są te fragmenty, w których Kinga snuje plany na swoją przyszłość, dalsze wyprawy i kolejne nieodkryte miejsca, albo obiecuje spotkanym na drodze ludziom, że jeszcze do nich wróci, lub spotkają się na innym kontynencie. Jak wiemy, marzenia Kingi ukróciła niestety ta afrykańska wiedźma – malaria, ale pozostały po niej setki zdjęć, dzienniki podróżnicze, a Kinga jest inspiracją dla wielu innych ludzi, którym brakuje odwagi na spełnianie marzeń, nawet tych najbardziej szalonych, dzikich i egzotycznych.
Cudowne <3 Tym bardziej, że czytałam "Białą masajkę" i jej kontynuację :)
OdpowiedzUsuń