
Minęło 55 lat od kiedy rękopis następnej części po „Zabić drozda”, opuścił zakurzoną szufladę pani Harper Lee i ujrzał światło dzienne. Po napisaniu pierwszej i debiutowej powieści o rodzinie Finchów, autorka utrzymywała, że już nigdy nie napisze i nie wyda żadnej innej książki. Tymczasem, jeśli wierzyć jej późniejszym słowom, jej ostatnie dzieło „Idź, postaw wartownika” powstało jeszcze przed „Zabić drozda”.
Pytanie tylko… czy decyzja o jego opublikowaniu była słuszna? A może jednak
byłoby lepiej, gdyby Harper Lee zostawiła tę opowieść w kredensie i pozwoliła żeby pamięć o niej odeszła kiedyś
razem z nią?
Wydarzenia z książki mają miejsce dwadzieścia lat po procesie sądowym, w którym Atticus Finch walczył o prawo wolności dla czarnoskórego Tom’a Robinsona. Niestety, w niewielkim miasteczku
na południu Alabamy, jakim jest Maycomb, litość oraz logiczne myślenie nie
miało wówczas racji bytu, toteż jeden z najsłynniejszych procesów w literaturze nie
zakończył się pomyślnie. Dzieci Atticusa: syn-Jem oraz córka-Jean (zwana
wtedy Skautem) byli dziećmi nierozumiejącymi wszystkiego co się wokół nich
dzieje. Byli wrażliwi, owszem, byli też dobrymi obserwatorami, ale nadal byli tylko
dziećmi.
Tymczasem przez te dwadzieścia lat hrabstwo Maycomb dalej żyło swoim życiem.
Natomiast Jean Louise Finch opuściła rodzinne strony na czas studiów w Nowym Jorku. Tam poznała życie, o którego istnieniu nie miała wcześniej pojęcia. Życie miejskie - nowojorskie, które tętniło wszechobecnym ulicznym tłokiem, było ogłuszone przez
klaksony żółtych taksówek stojących w korku, a przede wszystkim wypełnione ludźmi każdego koloru skóry.
Po pięciu latach studiów Jean, postanawia spędzić dwa tygodnie w rodzinnym
domu, choć nadmienić trzeba, że nie stoi on w starym miejscu, ponieważ ojciec
Jean-Atticus, wybudował nowy dom w innej części miasta Maycomb. To pierwsza ze
zmian, z którą zetknęliśmy się w powieści „Idź,
postaw wartownika”. Drugą, równie istotną, jest nieobecność brata, a syna
Atticus’a- Jem’a, ponieważ umarł w młodym wieku na serce. Jean Finch wraca do miasta, w którym coś ewidentnie się zmieniło, a frustracją Jean
jest to, że ona sama nie wie dokładnie co, ale dalej pragnie wierzyć, że stare
schematy i poglądy, w jakich się wychowała nadal są tu obecne. W końcu Jean zauważa pewne zmiany, jakie zaszły w życiu obywateli Maycomb i zaczyna
dzielić swoje wspomnienia wedle wzoru: „zanim wyjechałam” oraz „kiedy byłam
mała”. Stąd właśnie bierze się duża ilość przywoływanych sytuacji z dzieciństwa Jean – moim zdaniem, nic nie wnoszących do powieści,
niestety.
Jednego Jean nie potrafiła od początku zrozumieć, a mianowicie tego, iż była
inną osobą niż wszyscy jej rówieśnicy, sąsiedzi, a nawet rodzina. W końcu już w
dzieciństwie, jak czytaliśmy w „Zabić
drozda”, Jean, zwana wtedy Skautem, była dosyć krnąbrnym dzieckiem. Kiedy
kazano być jej posłuszną, to była, ale i tak nie dało się ukryć jej dzikiej
natury. Jean jako pierwsza stawała w szranki, nie pozwalała wciskać na siebie bufiastych sukienek, jakie „damy”
powinny nosić, a nader wszystko – niczym lwica zawsze walczyła o honor swojej
rodziny. Dlatego też mieszkańcy przyzwyczaili się do usposobienia panny Finch od jej najmłodszych lat. Dwudziesto paroletnia Jean nadal ma pewne ‘przywileje’
w oczach mieszkańców i kiedy jej chłopak - Henry, mówi, że nawet jej
najbardziej frywolne zachowania będą zawsze
akceptowane u innych, tak on - chłopak z „białej hołoty”- nie możne sobie na nie pozwolić: „Staram się tylko uświadomić ci, moja droga,
że stać cię na pewne luksusy, na które ja nie mogę sobie pozwolić. Wrzeszczeć
wniebogłosy też byś mogła, gdybyś chciała”. Jean kompletnie nie potrafi
tego zaakceptować, no bo w końcu co w tym dziwnego, jeśli w nocy wskoczy do
rzeki, bo akurat miała ochotę? Przecież w Nowym Jorku wolny i bezpardonowy styl
życia to całkiem zwyczajna sprawa…
Tymczasem okazuje się, że Atticus wraz z Henrym biorą udział w lokalnych
spotkaniach w sądzie, gdzie grono mężczyzn dyskutuje na temat czarnoskórej
ludności i mówią, że 'murzynom' należy ograniczać prawa, nie pozwalać, aby swoje ideologie
zaszczepiali w prawdziwych, białych obywatelach Ameryki… Jean nie mieści się w głowie to, że jej ojciec i chłopak są rasistami. Przeraża ją charakter
nastrojów, jakie panują aktualnie w Maycomb, a przede wszystkim nie potrafi pogodzić się ze stratą dziecięcego autorytetu, jakim był dla niej ojciec.
W końcu Jean stwierdza: „Ciotka jest mi obca i wroga. Calpurnia nie
chce mieć ze mną do czynienia, Hank oszalał, a Atticus…Coś jest ze mną nie tak,
to na pewno moja wina. Musi tak być, bo przecież oni wszyscy nie mogli się
nagle zmienić”.
Nie pomagają również cotygodniowe
spotkania „kawkowe” w jej domu, które urządza ciocia Alexandra, dla okolicznych
starszych i młodszych dam. Jean spotyka się z koleżankami – rówieśniczkami i
zostaje otoczona wianuszkiem zachwyconych mamuś, żoneczek, których tematy do
rozmowy kończą się na pieluszkach, najlepszych kaszkach, obiadkach, garnkach…
Wszystkie te wydarzenia prowadzą do destrukcyjnego dla Jean-
apogeum, w którym wyrzuca swojemu ojcu całą nagromadzoną w sobie gorycz i złość.
Nie oszczędza ojca w słowach, wyrzuca mu wszystko to, co leżało jej na sercu,
ma żal do niego nawet za to, że nie ożenił się powtórnie i nie pozwolił, żeby
Jean wychowywała w domu jakaś kobieca ręka, bo wtedy może łatwiej byłoby jej
stać się głupiutką i sztucznie uśmiechniętą „damą”, podobną do tych innych w
miasteczku.
Oszczerstwa, przekleństwa i zarzutu zdają się nie mieć końca:
-Do
końca życia nie chcę oglądać ani słuchać żadnego Fincha!
- Jak sobie życzysz.
-Ty dwulicowy, pręgowany sukinsynu! Siedzisz i serwujesz mi to swoje: „jak
sobie życzysz”, a wcześniej zniszczyłeś mnie, zdeptałeś i oplułeś. Siedzisz i
mówisz „jak sobie życzysz”, gdy wszystko, co na tym świecie naprawdę kochałam… „Jak
sobie życzysz”?! I ty podobno mnie kochasz! Ty sukinsynu!
Falę rozczarowania i negatywnych emocji zatrzymuje dopiero wujek Jean. Wymierza jej
siarczysty, moralizatorski policzek. Jean powoli uspokaja się wewnętrznie, choć
nadal pełno w niej frustracji. Wujek Jean, a rodzony brat Atticusa, okazuje się
być swego rodzaju źródłem szukanego
przez Jean wsparcia i zrozumienia. Wujek tłumaczy jej co właśnie przeszła oraz co stało się w jej życiu i w głowie, opowiada, że „wyspą każdego człowieka , jego ‘wartownikiem’
jest sumienie. (…) ty zaś moja panno, urodzona z własnym sumieniem, gdzieś po
drodze przywarłaś jak pąkla do sumienia swego ojca. Dorastałaś – i wreszcie
dorosłaś – zupełnie nie znając samej siebie, zaś Atticusa mylnie biorąc za Boga”.
„Idź, postaw Wartownika”
to odważna powieść o zagubionym sumieniu oraz ciąg dalszy społeczno-politycznego obrazu Ameryki w czasach segregacji rasowej. To również
osobista wędrówka każdego, dorastającego człowieka, któremu prędzej czy
później przychodzi zmierzyć się z samym sobą, ze swoim odmiennym sposobem
myślenia oraz dziecięcymi urojeniami. Wydźwięk tej powieści, aczkolwiek
pozytywny i jak najbardziej wpasowujący się we współczesne realia, nie jest dla
mnie kompatybilny z pierwszą częścią, czyli „Zabić drozda”. Gdzieś
podczas czytania Drozda bardzo związałam się z tamtą małą Jean-Skautem, tak
bardzo wyzwoloną dziewczynką, ale przede wszystkim - wierzącą w prawość swego
rodziciela. I nagle wszystkie tak starannie budowane cegiełka po cegiełce
ideały bohaterów – zostały równie brutalnie zburzone… Jako czytelnicy zawsze
chcemy wierzyć, że każda historia ma w sobie ziarenko prawdy, dlatego czasami
czytamy książki, po których skończeniu – autentycznie nie wiemy co ze sobą
zrobić, bo jesteśmy tak przejęci, ale zafascynowani jednocześnie! Tak właśnie
miałam w przypadku „Zabić drozda” i
minęło kilkanaście dni zanim sięgnęłam po jego następną część, ponieważ musiałam się
z tą historią zwyczajnie przespać, jak z dobrym kochankiem. Kiepskim kochankiem do łóżka okazał się w moim mniemaniu „Idź, postaw wartownika”. Historia nie była pociągająca ani nie
sprawiła, że jeszcze długo po czytaniu miałam w pamięci nasze zmysłowe
uniesienia. Poszłam spać i cieszyłam się, że nadszedł nowy dzień, a na półce w
regale stoi cały rządek następnych partnerów na jesienne wieczory (czytaj:
książek :) ).
A może... jeszcze po prostu nie dorosłam, żeby odkryć własne sumienie i tak jak Jean jestem "emocjonalną kaleką", która pozwala sobie wierzyć w wyznawane prawdy i wartości?
Cóż, każdy z nas jest ułomny na swój sposób...
Pozdrawiam i do następnego czytania! :)
A może... jeszcze po prostu nie dorosłam, żeby odkryć własne sumienie i tak jak Jean jestem "emocjonalną kaleką", która pozwala sobie wierzyć w wyznawane prawdy i wartości?
Cóż, każdy z nas jest ułomny na swój sposób...
Pozdrawiam i do następnego czytania! :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz