„Październik 2014 roku. Zaułek św. Tomasza w Krakowie. Siedzimy przy
stoliku przed jedną z kawiarni, rozmawiamy, pijemy piwo. W pewnym momencie
rzucam pomysł. ‘Księże Janie, zróbmy razem książkę’. Tak to się zaczęło”.
„Życie na pełnej petardzie”
to dzieło, które powstało wspólnymi siłami dziennikarza- Piotra Żyłki i księdza
Jana Kaczkowskiego. Inspirujące rozmowy prowadzone były w każdym miejscu i o
każdej porze, następnie pieczołowicie spisane i tak oto powstała
książka-wywiad.
1. MIŁOŚĆ
Skąd się wziął ks. Kaczkowski?
Z łona matki- jak my wszyscy. Urodził się jako wcześniak, a następnie
przeszedł wiele operacji na oczy. W tym okresie znaczącą rolę odegrała jego
mama, która wspierała go, ale jednocześnie nie roztkliwiała się zbytnio nad
jego stanem. Jak to rozumieć?
Mały Janek nie miał żadnej taryfy ulgowej, toteż nie został posłany do szkoły
dla dzieci niedowidzących, ale do zwykłej
podstawówki. Uczył się jeździć na nartach i grał w piłkę, choć fizycznie
nie domagał. Obydwoje rodzice czynili co
mogli, aby ich syn nie czuł się gorszy od innych. A wszystkie te wymagania
były okraszone bezwarunkową miłością,
która pozwoliła ks. Jankowi nasiąknąć pozytywną energią już za młodu.
W jaki sposób mały Jan Kaczkowski spotkał się z
Kościołem?
Najpierw przez chrzest-wiadomo, później głównie za sprawą babci Wincentyny.
Babcia natomiast twierdzi, że nie musiała namawiać wnuka do chodzenia do
Kościoła, ponieważ on sam był nim od początku zainteresowany i zachwycony jego
mistycznością.
2. WIARA
Edukacja i religia versus Jan Kaczkowski
Patrząc na księdza Jana, zastanawiam się jak w tak
młodym wieku, można być aż tak dojrzałym. Jednak niewątpliwie ksiądz Kaczkowski
jest tego żywym przykładem. Choć nastał kres PRL-u, w szkołach nadal panował
charakter iście musztrowy, czego młody Janek nie potrafił ścierpieć. Był
doskonałym obserwatorem i potrafił wyciągać rzeczowe wnioski. Dlatego nie omieszkał nawet wygarnąć nauczycielce,
która poniżała uczniów: „Ponadto,
jak wynika z zeznań mojego brata, jest pani niesprawiedliwa, stosuje pani
odpowiedzialność zbiorową i stalinowskie metody”.
Wraz z nastaniem przygotowań do Pierwszej Komunii Świętej , fascynacja
Kościołem u Janka stopniała. Sakrament
Komunii Świętej był rodzajem tresury (czemu absolutnie się nie dziwię, bo tak
jest do dziś), natomiast lekcje religii w szkole skupiały się przede wszystkim na bezsensownym sprawdzaniu
zeszytów. Dziw bierze, że mimo wszystko, Janek stanął w szeregach ministrantów
w Kościele. Jak wspomina, był to jednak tylko epizod i nie skończył się on
dobrze. Kaczkowski został wyrzucony z grupy, ponieważ opuszczał zbyt wiele zbiórek, a „definitywny
rozbrat z Kościołem” nastąpił w czwartej klasie, kiedy małego Jana
zbeształ ksiądz- za brak zeszytu, którego nie mógł prowadzić ze względu na problemy ze wzrokiem.
Spowiedź na kacu
Nadszedł czas liceum, a wraz nim okres „grubego melanżowania”. Po jednej z imprez, moralny kac zaprowadził
Jana do jednego z kościołów na toruńskim rynku, całkiem przypadkowo. Spowiedź po latach była szczera do bólu. W pewnym momencie ksiądz spowiednik
spytał: „Nie myślisz o kapłaństwie?” i polecił zgłoszenie się do jezuitów w Gdyni.
„Postanowiłem, że dla mnie, który zawsze idę pod prąd, właściwą drogą będzie
zakon. Chciałem czegoś więcej, chciałem ekstremalnie.
Tak, chciałem zostać jezuitą”.
Niestety, marzenie Jana zostało zduszone w zarodku. Jezuici nie
przyjęli go, powołując się ostatecznie na problemy zdrowotne- jako
przeciwwskazania. Jednak Kaczkowski nie zadręczał się tym długo, udał się do
seminarium duchownego w Gdańsku i wkrótce przyjął święcenia. Jak stwierdza: „Nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło”.
Kolejny etap z życia księdza Kaczkowskiego to praca w domu
pomocy społecznej i w szpitalu, w Pucku.
To przede wszystkim czas przedzierania
się przez kaszubską niedostępność i odnajdywanie radości w ekstremalnych
warunkach. Później, ksiądz
Kaczkowski uczył katechezy w tak zwanym
Oksfordzie, czyli mieszance zawodówki i technikum. Nie było łatwo dotrzeć do
młodzieży, ale nie zapominajmy, że ksiądz Jan, to osoba przełamująca
zaściankowe stereotypy. Kiedy czuł, że atmosfera w klasie staje się zbyt
napięta, wziął śmietnik, postawił przed uczniem i prowokującym tonem powiedział
„I
co, włóż mi kosz na głowę!”.
Hospicjum albo jakoś to będzie
Pomysł założenia domowego hospicjum przez księdza Jana narodził się w
związku z rosnącą ilością wezwań do domu pacjentów w agonalnym stadium choroby
nowotworowej. Wiosną 2005 roku powstała już legalna instytucja, a początki hospicjum
były całkiem sympatyczne. Z czasem, jednakże
okazało się, że odległość jaką trzeba było pokonać, aby dojechać do
pacjentów oraz wzrost ich liczby – uniemożliwiały pracę w charakterze hospicjum
domowego. W perspektywie pojawiła się koncepcja budowy hospicjum stacjonarnego.
Plan został wkrótce zrealizowany i rozpoczął się okres intensywnej,
obciążającej emocjonalnie pracy . „Przyznaję, że czasem łapię się na tym, że
ta praca jest ciężka. Ale wiem, że wtedy pomaga mi powiedzenie sobie samemu:
Kaczkowski, jak jesteś taki wrażliwy, to trzeba było założyć kwiaciarnię”.
Bioetyka albo rozwój
W rozmowach ze
współautorem książki Ksiądz Jan Kaczkowski zagłębia się również w
fundamentalne dyskusje na temat poczęcia człowieka już na etapie embrionu. Bez skrępowania mówi,
co sądzi o manipulowaniu przy komórkach i kodach genetycznych, a także
sprzeciwia się polskiemu prawu w sprawie aborcji. Przy czym wiedza biologiczna Księdza jest na tyle
szeroka, że argumenty księdza są absolutnie logiczne i zgodne z jego wewnętrznymi zasadami moralnymi.
Szczególnie zaimponowała mi odpowiedź Kaczkowskiego na pytanie: ‘Dlaczego
Kościół sprzeciwia się antykoncepcji?’, na które ksiądz rezolutnie, ale z pełną
powagą odpowiada: „Panie Piotrze, niech mi pan to wytłumaczy jako katolicki publicysta, bo może ja jestem zbyt tępy: przecież Kościół sam
promuje naturalne metody planowania rodziny, a to jest antykoncepcja”.
3. POLĘDWICA
Nikt nigdy nie
spodziewa się ani nie planuje choroby. Rok 2010 był dla księdza bardzo
stresujący z powodu kończenia budowy puckiego hospicjum. Początkowy ból brzucha
okazał się być niewielką zmianą na nerce, którą pomyślnie usunięto. Następnie
pojawiły się drętwienia w lewej stronie ciała i szybkie skierowanie na
rezonans. Wyrok: glejak IV stopnia i sześć miesięcy życia. Ksiądz Jan Kaczkowski nie poddaje się,
uparcie walczy ze zdrowiem fizycznym, ma w sobie wiele pokładów cierpliwości i
dystansu do swojej choroby: „Nie da się uciec od myślenia o własnej
śmierci, będąc śmiertelnie chorym. Zresztą ze śmierci trzeba żartować, bo gdyby
śmierć była śmiertelnie poważna, toby nas zabiła”.
Ars bene moriendi
Ksiądz Kaczkowski nie biadoli nad beznadziejnością swojego stanu, jest
stuprocentowo wierny słowom, które niegdyś wpajał swoim podopiecznym, a wedle
których można usiąść i się użalać nad
swoim losem albo postarać się „nie schrzanić” nawet chorowania i wykorzystać
pozostały czas jak najlepiej.
„Przecież
nie mogę zanudzić się na śmierć. Co mam Państwu powiedzieć? Że już mi się
odechciało? Że nie chce mi się żyć? Przecież to nieprawda. Życie jest takie
ciekawe, takie smaczne. Także smaczne dosłownie. Nie ma pan przypadkiem ochoty
na wspaniałą, świeżutką polędwicę, z
dobrym winem, w cudownym sosie?”
________________________________________________________________________
Dobry i szczery to dwa słowa, które jako pierwsze
przychodzą mi do głowy, kiedy myślę o tym, jaki
naprawdę jest ksiądz Jan Kaczkowski. To człowiek, który łamie prymitywne
konwencje na rzecz słuszności swoich racji. Głośno i otwarcie mówi o swoich poglądach i nie ukrywa niczego,
nawet jeśli coś mu się nie podoba. Jest ogromnym fanem Benedykta XVI, ale
wyraźnie sprzeciwia się niektórym działaniom papieża Franciszka.
O
najważniejszych rzeczach wypowiada się w sposób naturalny, choć często
ironizuje i żartuje, nawet względem siebie. Wyraża się w sposób zawsze adekwatny do tematu rozmowy,
dlatego potrafi być i racjonalny i wyluzowany jednocześnie. Nigdy nie owija w
bawełnę, ponieważ twierdzi, że tylko prawda może nas uratować. Za swą
„niewyparzoną gębę” mógł być nawet wydalony z seminarium duchownego. Kiedy
spotyka się z ciężko chorym pacjentem
mówi, że „o cud należy się modlić, ale cudu nie należy się spodziewać”.
To ksiądz jakich dzisiaj mało. Daleko mu do wygodnictwa życiowego, do którego
dąży wielu innych księży. Mówi o sobie żartobliwie, że jest ekskluzywnym
żebrakiem, bo nie żebra pod kościołem, ale w kościele. Sprzeciwia się wszelkim
formom udawanego katolicyzmu, nazywając go „kucanym”, bowiem ludzie w kościele
bardziej skupiają się na tym, żeby jako tako kucnąć zamiast porządnie uklęknąć.
To swoista metafora, której celność można wyraźnie (niestety) zaobserwować w
polskim podejściu do wiary i religii. Kościół staje się teatrem, a msza to
nudny spektakl. Jednocześnie wkurza go fakt, że takiej sytuacji winni są nie
tylko ludzie, lecz współcześni duchowni. Ksiądz Kaczkowski stwierdza również, że „tam gdzie w Kościele pojawia się mowa o
pieniądzach, nie można się spodziewać się niczego dobrego”.
Według mnie, książka ta, to prawdziwe kompendium
wiedzy, które uczy jak sprawić, aby miłość otrzymana od rodziców stała się
pozytywnym fundamentem naszego życia, jaką postawę przyjąć w ówczesnym Kościele
i czy w ogóle kościół przez duże „k” istnieje, a także czy da się mieć raka i jednocześnie żyć
na pełnej petardzie.
Ulubiony cytat: „A co mam
zrobić? Siedzieć i płakać?”
Nie.... Jednak sie nie skuszę na to
OdpowiedzUsuń