piątek, 16 października 2015

Życie na pełnej petardzie, czyli wiara, polędwica i miłość



„Październik 2014 roku. Zaułek św. Tomasza w Krakowie. Siedzimy przy stoliku przed jedną z kawiarni, rozmawiamy, pijemy piwo. W pewnym momencie rzucam pomysł. ‘Księże Janie, zróbmy razem książkę’. Tak to się zaczęło”.

„Życie na pełnej petardzie” to dzieło, które powstało wspólnymi siłami dziennikarza- Piotra Żyłki i księdza Jana Kaczkowskiego. Inspirujące rozmowy prowadzone były w każdym miejscu i o każdej porze, następnie pieczołowicie spisane i tak oto powstała książka-wywiad.




1. MIŁOŚĆ

Skąd się wziął ks. Kaczkowski?
Z łona matki- jak my wszyscy. Urodził się jako wcześniak, a następnie przeszedł wiele operacji na oczy. W tym okresie znaczącą rolę odegrała jego mama, która wspierała go, ale jednocześnie nie roztkliwiała się zbytnio nad jego stanem. Jak to rozumieć?
Mały Janek nie miał żadnej taryfy ulgowej, toteż nie został posłany do szkoły dla dzieci niedowidzących, ale do zwykłej  podstawówki. Uczył się jeździć na nartach i grał w piłkę, choć fizycznie nie domagał.  Obydwoje rodzice czynili co mogli, aby ich syn nie czuł się gorszy od innych. A wszystkie te wymagania były  okraszone bezwarunkową miłością, która pozwoliła ks. Jankowi nasiąknąć pozytywną energią już za młodu. 

W jaki sposób mały Jan Kaczkowski spotkał się z Kościołem?
Najpierw przez chrzest-wiadomo, później głównie za sprawą babci Wincentyny. Babcia natomiast twierdzi, że nie musiała namawiać wnuka do chodzenia do Kościoła, ponieważ on sam był nim od początku zainteresowany i zachwycony jego mistycznością.

2. WIARA

Edukacja i religia versus Jan Kaczkowski
Patrząc na księdza Jana, zastanawiam się jak w tak młodym wieku, można być aż tak dojrzałym. Jednak niewątpliwie ksiądz Kaczkowski jest tego żywym przykładem. Choć nastał kres PRL-u, w szkołach nadal panował charakter iście musztrowy, czego młody Janek nie potrafił ścierpieć. Był doskonałym obserwatorem i potrafił wyciągać rzeczowe wnioski.  Dlatego nie omieszkał nawet wygarnąć nauczycielce, która  poniżała uczniów: „Ponadto, jak wynika z zeznań mojego brata, jest pani niesprawiedliwa, stosuje pani odpowiedzialność zbiorową i stalinowskie metody”.
Wraz z nastaniem przygotowań do Pierwszej Komunii Świętej , fascynacja Kościołem u Janka stopniała. Sakrament Komunii Świętej był rodzajem tresury (czemu absolutnie się nie dziwię, bo tak jest do dziś), natomiast lekcje religii w szkole skupiały się  przede wszystkim na bezsensownym sprawdzaniu zeszytów. Dziw bierze, że mimo wszystko, Janek stanął w szeregach ministrantów w Kościele. Jak wspomina, był to jednak tylko epizod i nie skończył się on dobrze. Kaczkowski został wyrzucony z grupy, ponieważ opuszczał zbyt wiele zbiórek, a „definitywny rozbrat z Kościołem” nastąpił w czwartej klasie, kiedy małego Jana zbeształ ksiądz- za brak zeszytu, którego nie mógł prowadzić ze względu  na problemy ze wzrokiem.


Spowiedź na kacu

Nadszedł czas liceum, a wraz nim okres  „grubego melanżowania”.  Po jednej z imprez, moralny kac zaprowadził Jana do jednego z kościołów na toruńskim rynku, całkiem przypadkowo. Spowiedź po latach była szczera do bólu. W pewnym momencie ksiądz spowiednik spytał: „Nie myślisz o kapłaństwie?”  i polecił zgłoszenie się do jezuitów w Gdyni. „Postanowiłem, że dla mnie, który zawsze idę pod prąd, właściwą drogą będzie zakon.  Chciałem czegoś więcej, chciałem ekstremalnie. Tak, chciałem zostać jezuitą”.
Niestety, marzenie Jana zostało zduszone w zarodku. Jezuici nie przyjęli go, powołując się ostatecznie na problemy zdrowotne- jako przeciwwskazania. Jednak Kaczkowski nie zadręczał się tym długo, udał się do seminarium duchownego w Gdańsku i wkrótce przyjął święcenia.  Jak stwierdza: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Kolejny etap z życia księdza Kaczkowskiego to praca w domu pomocy społecznej i w szpitalu, w Pucku.
To przede wszystkim czas przedzierania się przez kaszubską niedostępność i odnajdywanie radości w ekstremalnych warunkach. Później, ksiądz Kaczkowski  uczył katechezy w tak zwanym Oksfordzie, czyli mieszance zawodówki i technikum. Nie było łatwo dotrzeć do młodzieży, ale nie zapominajmy, że ksiądz Jan, to osoba przełamująca zaściankowe stereotypy. Kiedy czuł, że atmosfera w klasie staje się zbyt napięta, wziął śmietnik, postawił przed uczniem i prowokującym tonem powiedział „I co, włóż mi kosz na głowę!”.

Hospicjum  albo jakoś to będzie
Pomysł założenia domowego hospicjum przez księdza Jana narodził się w związku z rosnącą ilością wezwań do domu pacjentów w agonalnym stadium choroby nowotworowej. Wiosną 2005 roku powstała już legalna instytucja, a początki hospicjum były całkiem sympatyczne. Z czasem, jednakże  okazało się, że odległość jaką trzeba było pokonać, aby dojechać do pacjentów oraz wzrost ich liczby – uniemożliwiały pracę w charakterze hospicjum domowego. W perspektywie pojawiła się koncepcja budowy hospicjum stacjonarnego. Plan został wkrótce zrealizowany i rozpoczął się okres intensywnej, obciążającej emocjonalnie pracy . „Przyznaję, że czasem łapię się na tym, że ta praca jest ciężka. Ale wiem, że wtedy pomaga mi powiedzenie sobie samemu: Kaczkowski, jak jesteś taki wrażliwy, to trzeba było założyć kwiaciarnię”.

Bioetyka albo rozwój
W rozmowach ze współautorem książki  Ksiądz Jan Kaczkowski zagłębia się również w fundamentalne dyskusje na temat poczęcia człowieka  już na etapie embrionu. Bez skrępowania mówi, co sądzi o manipulowaniu przy komórkach i kodach genetycznych, a także sprzeciwia się polskiemu prawu w sprawie aborcji. Przy czym  wiedza biologiczna Księdza jest na tyle szeroka, że argumenty księdza są absolutnie logiczne i zgodne z  jego wewnętrznymi zasadami moralnymi. Szczególnie zaimponowała mi odpowiedź Kaczkowskiego na pytanie: ‘Dlaczego Kościół sprzeciwia się antykoncepcji?’, na które ksiądz rezolutnie, ale z pełną powagą odpowiada: „Panie Piotrze, niech mi pan to wytłumaczy jako katolicki publicysta, bo może ja jestem zbyt tępy: przecież Kościół sam promuje naturalne metody planowania rodziny, a to jest antykoncepcja”.

3. POLĘDWICA

Nikt nigdy nie spodziewa się ani nie planuje choroby. Rok 2010 był dla księdza bardzo stresujący z powodu kończenia budowy puckiego hospicjum. Początkowy ból brzucha okazał się być niewielką zmianą na nerce, którą pomyślnie usunięto. Następnie pojawiły się drętwienia w lewej stronie ciała i szybkie skierowanie na rezonans. Wyrok: glejak IV stopnia i sześć miesięcy życia.  Ksiądz Jan Kaczkowski nie poddaje się, uparcie walczy ze zdrowiem fizycznym, ma w sobie wiele pokładów cierpliwości i dystansu do swojej choroby: „Nie da się uciec od myślenia o własnej śmierci, będąc śmiertelnie chorym. Zresztą ze śmierci trzeba żartować, bo gdyby śmierć była śmiertelnie poważna, toby nas zabiła”.

Ars bene moriendi
Ksiądz Kaczkowski nie biadoli nad beznadziejnością swojego stanu, jest stuprocentowo wierny słowom, które niegdyś wpajał swoim podopiecznym, a wedle których  można usiąść i się użalać nad swoim losem albo postarać się „nie schrzanić” nawet chorowania i wykorzystać pozostały czas jak najlepiej.
„Przecież nie mogę zanudzić się na śmierć. Co mam Państwu powiedzieć? Że już mi się odechciało? Że nie chce mi się żyć? Przecież to nieprawda. Życie jest takie ciekawe, takie smaczne. Także smaczne dosłownie. Nie ma pan przypadkiem ochoty na wspaniałą, świeżutką  polędwicę, z dobrym winem, w cudownym sosie?”

________________________________________________________________________


Dobry i szczery to dwa słowa, które jako pierwsze przychodzą mi do głowy, kiedy myślę o tym, jaki  naprawdę jest ksiądz Jan Kaczkowski. To człowiek, który łamie prymitywne konwencje na rzecz słuszności swoich racji. Głośno i otwarcie  mówi o swoich poglądach i nie ukrywa niczego, nawet jeśli coś mu się nie podoba. Jest ogromnym fanem Benedykta XVI, ale wyraźnie sprzeciwia się niektórym działaniom papieża Franciszka. 
O najważniejszych rzeczach wypowiada się w sposób naturalny, choć często ironizuje i żartuje, nawet względem siebie. Wyraża się  w sposób zawsze adekwatny do tematu rozmowy, dlatego potrafi być i racjonalny i wyluzowany jednocześnie. Nigdy nie owija w bawełnę, ponieważ twierdzi, że tylko prawda może nas uratować. Za swą „niewyparzoną gębę” mógł być nawet wydalony z seminarium duchownego. Kiedy spotyka się  z ciężko chorym pacjentem mówi, że „o cud należy się modlić, ale cudu nie należy się spodziewać”.

To ksiądz jakich dzisiaj mało. Daleko mu do wygodnictwa życiowego, do którego dąży wielu innych księży. Mówi o sobie żartobliwie, że jest ekskluzywnym żebrakiem, bo nie żebra pod kościołem, ale w kościele. Sprzeciwia się wszelkim formom udawanego katolicyzmu, nazywając go „kucanym”, bowiem ludzie w kościele bardziej skupiają się na tym, żeby jako tako kucnąć zamiast porządnie uklęknąć. To swoista metafora, której celność można wyraźnie (niestety) zaobserwować w polskim podejściu do wiary i religii. Kościół staje się teatrem, a msza to nudny spektakl. Jednocześnie wkurza go fakt, że takiej sytuacji winni są nie tylko ludzie, lecz współcześni duchowni. Ksiądz Kaczkowski  stwierdza również, że „tam gdzie w Kościele pojawia się mowa o pieniądzach, nie można się spodziewać się niczego dobrego”.

Według mnie, książka ta, to prawdziwe kompendium wiedzy, które uczy jak sprawić, aby miłość otrzymana od rodziców stała się pozytywnym fundamentem naszego życia, jaką postawę przyjąć w ówczesnym Kościele i czy w ogóle kościół przez duże „k” istnieje, a  także czy da się mieć raka i jednocześnie żyć na pełnej petardzie.


Ulubiony cytat:  „A co mam zrobić? Siedzieć i płakać?”


PS. Chętnych i głodnych więcej wrażeń, zapraszam do odwiedzenia VLOGA księdza Jana Kaczkowskiego lub obejrzenia i posłuchania jego rozmowy z Łukaszem Jakóbiakiem z kanału 20m2.







1 komentarz :