piątek, 25 września 2015

Stephen King | Cztery pory roku: Jesień niewinności


Sukces autora zapisany jest już w jego nazwisku. To niezaprzeczalny król literatury grozy.

Autor powszechnie znany i lubiany. Założę się,  że wszyscy, którzy kochają książki, mieli już przyjemność go czytać, a miłośnicy kinematografii - natknąć się na filmy, których scenariusz oparty był na jego powieściach np. Lśnienie, Dzieci kukurydzy, Skazani na Shawshank, Zielona Mila.

Za nami już pierwszy dzień jesieni. Pora na długie wieczory w wygodnym fotelu, parującą herbatę i dobrą lekturę w ręku. Zatem korzystając z „jesiennych przetrwalników” postanowiłam przeczytać Cztery pory roku, które składają się właśnie z czterech opowiadań, po jednym na każdą porę. Trzy z tych powieści doczekały się ekranizacji.

Dziś, wedle pogody za oknem - „Jesień niewinności”.
Gordon, Chris, Vern i Teddy to klub dwunastolatków, którym wolny czas i zabawy upływają w nadrzewnym domku w niewielkiej miejscowości- Castle Rock. Z pozoru przypominają nam zwykłych i podobnych do wielu innych – nastolatków. Chłopcy grają w karty, oglądają pierwsze, skrycie chowane świerszczyki, opowiadają sobie kawały i jak ognia unikają szkoły. Nic bardziej mylnego. Każdy z chłopców jest inny, ma swoją rolę w „klubie”, każdy ma swoje problemy.

Gordon, główny bohater, to chłopak trochę o duszy artystycznej. Lubi pisać opowiadania i czyta je swoim kolegom. Czuje się niedoceniany, być może nie kochany i nie wystarczająco zauważany przez rodziców, którzy zawsze bardziej hołubili jego starszego, zmarłego nieszczęśliwie brata. Na dobitkę, Gordon nie był dzieckiem „zaplanowanym”, toteż jego mama urodziła go w późnym wieku, a sam Gordie tak mówi o sobie: „Przyszedłem na świat jako dziecko dwojga staruszków, a mój jedyny brat grał w piłkę z dużymi chłopakami, zanim ja wyrosłem z pieluch”.

Następny-Teddy, to lokalny przygłup. Chłopak upośledzony, niedowidzący, z okularami jak denka od butelki coli, głuchy jak pień. Ale mimo wszystko lubiany przez kolegów z grupy. Zawsze zgrywa odważniaka, uciekając na centymetry przed pędzącą ciężarówką.

Vern- „też nie należał do tytanów intelektu”. To on schował się pewnego ranka pod werandą, gdzie z rozmowy swojego brata dowiaduje się o ciele zaginionego chłopca, którego wszyscy od dawna szukają.

Chris- grupowy twardziel, który nigdy nie płacze. Tę fałszywą maskę zbudował na siniakach i batach, które dostaje od ojca –pijaka. Na świat spogląda bardzo racjonalnie, nie łudzi się, że w ich małym miasteczku wyrośnie na milionera.

Chłopcy wierząc, że zostaną za to wyróżnieni przez miasto i otrzymają nagrodę pieniężną wyruszają w podróż do lasu, aby znaleźć ciało ich martwego rówieśnika. Mają też nadzieję na spotkanie jakiegoś upiora lub innej mary, która przybrała postać zagubionego kolegi. W ten sposób wędrówka staje się centralną częścią noweli i zbiorem większości przygód. Chłopaki uciekają przed niebezpiecznym psem i wspinają się po moście, po którym przejeżdżają pociągi. Kłócą się o swoje racje w pobliskim sklepie i palą pierwsze papierosy, po których żaden z nich nie odważy się zakasłać przed kumplami, w obawie przed ośmieszeniem.

Nastolatkowie trzymają się razem i wzajemnie wspierają, ale ci bardziej inteligentni- Chris i Gordon, nie wierzą w siłę przyjaźni. Uważają, że powielając zachowania swoich starszych braci i kolegów- sami kiedyś skończą tak jak oni, czyli na dnie: „Twoi przyjaciele. Są jak tonący, którzy łapią cię za nogi. Nie możesz ich ocalić. Możesz tylko utonąć razem z nimi”.

Akcja powieści rozwija się w idealnym dla mnie tempie i napięciu. Każdy epizod budzi zaciekawienie i zachęca do dalszego czytania. Wydarzenia towarzyszące wędrówce  stają  się także kanwą dla życia Gordona i niektóre z nich, już jako dorosły mężczyzna- wciąż przywołuje: „te wspomnienia są tak nieprzyjemne jak zwłoki topielców wypływające na powierzchnię rzeki po tygodniu”.

To, za co kiedyś pokochałam Kinga to obrzydliwie fantastyczne opisy, które u osób o wrażliwych żołądkach mogą wywołać mdłości. Tym razem też ich nie brakowało. Gordon raczy swoich kolegów  opowiadaniem o Hoganie Tłustodupskim, który na konkursie w jak najszybszym  jedzeniu ciastek – w ramach triumfu, zwymiotował na innego uczestnika. Stephen King  znów zafundował mi porcję nieprzyzwoicie dobrego kawałka grozy.

Jesień niewinności to przede wszystkim źródło wiedzy o codziennych, ludzkich problemach z jakimi borykają się dwunastolatkowie z klubu. Mamy zatem wątek przyjaźni, która niegdyś silna i nierozerwalna- rozpada się pod wpływem czasu. Mamy czterech chłopców, gdzie każdy z nich ma swoje życiowe, zazwyczaj rodzinne- utrapienia. I tak Gordon nadal żyje w cieniu nieżyjącego już brata. Nawet gdy Gordie znika na dwa dni, jego mama mówi, że tęskni za jego bratem, nie spytawszy nawet o powód nieobecności młodszego syna. Z kolei Chris musi znosić ojca, wyżywającego się na jego rodzinie psychicznie i fizycznie. Chłopcy nie mają wśród rodziców autorytetów, na których mogą się wzorować. Nie posiadają oparcia i nie dostają miłości. Dorastanie w swego rodzaju patologii podcina im skrzydła na przyszłość.

Stephen King poruszył  bardzo drażliwe tematy, a płynące z nich wnioski są tak namacalne, że lepiej być nie może. Przyjaźń i rodzina, czyli najważniejsze elementy życia społecznego są tu rozebrane na części pierwsze, przewałkowane i solidnie zweryfikowane. Co z tego wynikło?

Przeczytajcie sami :)


Ulubiony cytat: „Przyjaciele przychodzą i odchodzą jak kelnerzy w restauracjach, zauważyliście?”






Brak komentarzy :

Prześlij komentarz