To ten dzień, w którym kanapka spada masłem do dołu. Dzień, w którym autobus spierdala ci sprzed nosa, sąsiadka nie odpowie dzień dobry, a kierowca samochodu ma w dupie to, że padało i zostaniesz spektakularnie ochlapany od stóp do głów. Każdy z nas miewa takie dni. Gorzej, jeśli mamy wrażenie, że te chujowe dni przekształcają się w chujowe tygodnie, chujowe miesiące i w końcu całe chujowe lata. Czy Magdalena Kostyszyn pisząc "Chujową Panią Domu" opisywała swoje chujowe życie czy raczej perspektywę tego, że nasze życie w każdej chwili jest trochę chujowe?
Z Magdaleną Kostyszyn miałam okazję spotkać się na spotkaniu autorskim w warszawskiej Arkadii z okazji premiery jej książki. Spotkanie, aczkolwiek prowadzone i ratowane przez świetną Justynę Dżbik-Kluge z radia Zet zaczerpnęło nieco inspirację z tytułu książki i było na wpół chujowe. Wtedy też sięgnęłam po ową książkę i na parę minut wczytałam się w przypadkowo otwarty fragment. Cięty, sardoniczny język, którym posługuje się autorka zainteresował mnie na tyle, że mówię sobie "A no czytnę kiedyś, ale teraz nie czuję się psychicznie na siłach", bo umówmy się, każdy z nas miewa beznadziejne chwile, kiedy to papier toaletowy kończy ci się w najmniej odpowiednim momencie, ale przelanie na papier opisu tej całej gównianej sytuacji, dodatkowe czytanie o niej i rozpamiętywanie jest jak gówno w przeręblu - kręci się i kręci i spłynąć nie może.
"Chujowa Pani Domu" zniszczyła mi życie. Człowiek najpierw naczyta się tych wszystkich książek o minimalizmie, o slow life, o tym, że należy cieszyć się tym, co się ma i być wdzięcznym światu za bycie zdrowym i że rano w szufladzie znajdziesz czyste skarpetki i pachnące gacie. Bo przecież każdy nasz przeżyty dzień powinien być najlepiej spędzonym dniem, w którym rano zakładasz pasującą do siebie kolorystycznie bieliznę, robisz perfekcyjny makijaż, delikatnie spryskujesz szyję najnowszymi perfumami od Chloe albo przynajmniej Chanel N 5 (a raczej miejsca za uszami, bo na kosmetycznym blogu przeczytałaś, że to właśnie tam trzeba psikać), zakładasz wcześniej uszykowany uniform z idealnie skomponowanej capsule wardrobe, a twoja garderoba nie zna pojęć typu akryl i poliester. W drodze do biura przegryzasz chrupiącego croissanta (jestem taka francuska!) i subtelnie popijasz klasyczną latte ze spienionym mlekiem bez laktozy.
Tak codziennie przed snem myślę, że będzie wyglądał mój poranek. Rzeczywistość jest jednak zgoła chujowsza.
Pierwszy budzik - 5:40, na oswojenie się z czasem i przestrzenią, w której się znajduję. Czas? Luty i śnieg za oknem, a twoje buty przemakają i jak zwykle zapomniałaś ich wieczorem wysuszyć przy grzejniku. Przestrzeń? Ciepła, puchowa kołdra, sowa-pacynka z Ikei, bo nadal jesteś dzieckiem i śpisz z miśkiem. Nie jest dobrze.
Pierwszy budzik - 5:40, na oswojenie się z czasem i przestrzenią, w której się znajduję. Czas? Luty i śnieg za oknem, a twoje buty przemakają i jak zwykle zapomniałaś ich wieczorem wysuszyć przy grzejniku. Przestrzeń? Ciepła, puchowa kołdra, sowa-pacynka z Ikei, bo nadal jesteś dzieckiem i śpisz z miśkiem. Nie jest dobrze.
5:50. Jeszcze nie wstałaś, ale mózg się powoli budzi i dochodzi do niego brutalna prawda, że koniec ze spaniem.
6:00. W idealnym świecie o tej godzinie powinnaś wstać, włożyć białe, pluszowe kapciochy z jakiejś droższej sieciówki, włożyć mięciutki szlafrok i nastawić wodę na kawę, Wodę jaką wodę?! Przecież jesteś szczęśliwą posiadaczką ekspresu do kawy z najwyższej półki z Media Markt albo przynajmniej z Media Expert. W prawdziwym życiu nadal leżysz i zastanawiasz się kiedy jest kolejna kumulacja toto lotka, a ty zostaniesz wtedy milionerką i w dupie będziesz mieć pracę oraz składki na ZUS.
6:15 - tytuł budzika brzmi "ostatnia szansa". Ostatnia szansa, żeby wstać, ogarnąć się i ruszyć na kolejny podbój świata.
Stoisz na peronie, twój pociąg oczywiście się spóźnia, pizga mróz, a ty zastanawiasz się jak te wszystkie fashionistki i szafiarki przywdziewają jedynie eleganckie płaszczyki i nonszalancko owijają się zwiewnym szalem, podczas kiedy ty zakładasz bezkształtną czapę i trzęsiesz się z zimna na sam widok gołych kostek i niezakrytych głów.
Docierasz do biura i oto Ty! Kobieta sukcesu. W lodówce zostawiasz obowiązkowe plastikowe pojemniczki z obiadem, a kawy nie robisz od razu, bo przecież jesteś częścią zespołu, a w zespole obowiązują korpo prawa i na kawę trzeba iść razem, szczebiotać o tym, że znów odprysł ci lakier z paznokci, a przecież dopiero co byłaś u kosmetyczki i udawać zainteresowaną ciążą Krysi z administracji (Kiedy poród? Chłopiec czy dziewczynka? Pokój na żółto czy niebiesko?) Nie próbuj lepiej wyrwać się z szeregu, bo inaczej wezmą się za niedostosowaną, niewygadaną, za mało przebojową, podczas kiedy ty najnormalniej w świecie masz w dupie czyjąś hybrydę i wzdęcia po mleku.
Tak naprawdę, to wcale tak nie jest i wcale tak nie myślisz. Życie jest piękne, skarpetki zawsze mają swoją drugą połowę, autobus nigdy się nie spóźnia, kanapka nigdy nie spada masłem do dołu, sąsiadka zawsze odpowiada dzień dobry, masz wymarzoną pracę, spełniasz się prywatnie i zawodowo, opanowałaś już język mandaryński z zaraz zaczynasz studia z sinologii, bo inżynier z kryptologii ci nie wystarcza, benzyna jest tania jak barszcz więc do pracy dojeżdżasz autem a na siedzeniu obok dumnie pyszni się czarna, elegancka torebka od Prady za 6 koła, bo przecież stać cię na looksus, a włosy wcale nie miewają bad hair day, i nie, to na pewno nie wąsaty i brzuchaty robotnik z budowy obok twego biurowca właśnie obgwizdał twoje nogi, przecież jesteś damą.
A może jednak wieśniaczką?
Może jednak życie nie jest tak bardzo chujowe?
„Halo, jak się masz? Strasznie. Jaka pogoda. Niedobrze, gorąco! Niedobrze, zimno! Niedobrze, nie ma deszczu! Niedobrze, jest deszcz! Niedobrze, przegrała Wisła! Niedobrze, wygrała Wisła! Niedobry rząd! Będzie jeszcze gorszy! Był fatalny! Droga nie dobra, bo mieli budować. Droga niedobra, bo się buduje. A jak u was weekend ma tydzień, to kto pracuje?”.
Nie czytaj książek, a tym bardziej "Chujowej Pani Domu". Żyj prosto i ciesz się życiem! Nie bacząc na śnieżną pluchę za oknem i zachlapane kozaki (ach, jak pięknie wygląda miasto w bieli!), wiosną na fruwające pyłki, przez które twoje oczy wyglądają jakbyś się naćpała ("Wiosna! Cieplejszy wieje wiatr!"), latem na to, że szorty są letnie, a dupa wciąż zimowa (Lato! Słońce! Plaża!), jesienią na zakichany nos i ciemność o godz. 16 (Piękna, polska, złota jesień!).
Po prostu nie dajmy się zwariować... ;-)
Nikomu słońce codziennie świeci z tyłka.
Mi też nie.
Jestem ciekawa tej książki. Nie spodziewam się po niej wiele, ale po prostu jestem ciekawa. Mam wrażenie, że działa jak równoważnia w stosunku do tych wszystkich "mądrych" i "pięknych" książek o tym, jakie to życie jest cudowne.
OdpowiedzUsuń